Rozmowa z Elżbietą Ledecką – uczestniczką kilkunastu plenerów malarskich „Sacrum”, które od 17 lat odbywają się w Tuchowie.
Jeszcze do niedawna słyszało się opinię, że „artysta głodny jest bardziej płodny”, zatem nie istniała jakakolwiek pomoc dla malarzy zderzających się z rynkiem sztuki. Czy obecnie coś się zmienia?
W tej chwili jest bardzo trudny okres dla artystów. Chociaż na uczelniach pojawiły się zajęcia z marketingu, to patrząc z perspektywy czasu sądzę, że chyba przed laty było łatwiej.
Co Pani ma na myśli?
Kiedy wraz z mężem kończyliśmy studia – on w roku 1973, a ja w 1974, to po prostu byliśmy rzuceni na głęboką wodę. Sami musieliśmy zająć się promowaniem swojej sztuki, organizowaniem wystaw i własnym rozwojem artystycznym. W roku 1986 założyliśmy pierwszą w Częstochowie galerię sztuki współczesnej, gdzie oprócz swoich obrazów i ceramiki prezentowaliśmy prace zaproszonych artystów. Ponieważ w łódzkiej akademii jednym z ważniejszych kierunków było wzornictwo i szycie strojów, to my – współpracując z Łodzią – organizowaliśmy pokazy mody, które się odbywały w pałacu ślubów lub w teatrze.
W latach 80-tych XX wieku ja malowałam dużo pejzaży i portretów na zamówienie, a męża domeną było malarstwo abstrakcyjne. Prowadziliśmy też kawiarnię dla plastyków i mieliśmy dużo wystaw. To był dla nas okres bardzo twórczy i równocześnie dobry czas prosperowania.
A wracając do pytania – w tej chwili artystom brakuje marszanda, czyli kogoś, kto zająłby się ich sztuką, zabiegał o to, żeby sprzedać ich dzieła. Niestety marszandów mają tylko ci, którzy mieli dużo szczęścia. Bo w sztuce trzeba mieć szczęście, żeby znaleźć się wysoko, choć to wcale nie znaczy, że oni są lepsi. Ale to oni liczą się głównie na rynku, a ich prace kupuje się niekoniecznie dlatego, że się podobają, ale dlatego, że liczy się nazwisko. Z drugiej strony wyraźnie widać, że obecnie młodzi artyści są bardziej przebojowi. Często też ci, którzy mają dyplomy akademii, zostają przy uczelniach, aby w środowiskach akademickich funkcjonować, gdyż tam znajdują większe możliwości działania.
Nieodłącznym partnerem w Pani pracy artystycznej jest mąż, Lech Ledecki…
Cały czas idziemy z mężem równolegle. Oboje mieliśmy po około 30 wystaw indywidualnych, a tych zbiorowych to już nie zliczę, gdyż co roku mamy ich kilka. Uczestniczyliśmy w licznych plenerach w całej Polsce, w Bułgarii i Czechach i nadal chętnie na nie jeździmy. Oboje zajmujemy się też ceramiką. Ja na studiach malowałam abstrakcyjnie, a dopiero potem zaczęłam malować realistycznie. Kiedy od ukończenia studiów miałam już jakieś 1400 obrazów na swoim koncie, to w domu i wśród znajomych znajdowało się ich ledwie 50 – reszta poszła do ludzi. Oczywiście w Częstochowie jesteśmy bardzo znani i wielu mieszkańców posiada nasze obrazy, ale obecnie abstrakcyjne prace mojego męża lepiej się sprzedają.
W zawodowym dziennikarstwie twierdzi się, że to nie temat sprawia, że dziennikarstwo jest dobre lub złe, ale liczy się podejście. Czy w malarstwie jest podobnie?
Dowodem na to, że dzieło jest dobre jest fakt, że przyciąga uwagę. Nie wystarczy namalować po prostu pejzaż, ale on musi mieć w sobie coś, co widza przyciągnie. Czy to kolor, układ kolorystyczny, czy to kompozycję, czy światło – to zawsze musi być „coś”. Bo jeśli obraz jest tylko poprawnie namalowany to owszem, jest jakąś dokumentacją danej sytuacji i miejsca, ale niekoniecznie musi zachwycać. Zaraz po studiach założyłam sobie, że nie będę używała czerni. Ponieważ byłam zakochana w impresjonistach, to tak jak oni uważałam, że malowanie tego, co się dzieje wokół nie wymaga stosowania czerni. Rzeczywiście – do dziś jej prawie nie używam. Jeśli nawet gdzieś się pojawia czerń, to ona jest zbudowana z błękitów, fioletów, umbry. Bardzo istotne jest też światło. Zawsze mnie zachwycało światło w obrazach polskich impresjonistów i postimpresjonistów. U Wyczółkowskiego pojawia się ono w taki specyficzny sposób, który zawsze mi się podobał i w zasadzie swoje obrazy też tak kreuję, aby to światło wydobyć.
Z kolei w abstrakcyjnych pracach mojego męża ważna jest głębia obrazu, jakaś przestrzeń, jakiś punkt. Istotne dla niego są też tytuły, które faktycznie oddają nastój. Mąż na przykład maluje wiatr, ciszę, uczucia, emocje. Ja też, gdy maluję portret, nie staram się odwzorować dokładnie postaci, ale to, jakie ta postać robi na mnie wrażenie. Staram się malować duszę tego człowieka. Uważam, że każdy ma piękną duszę, którą trzeba wydobyć poprzez spojrzenie i światło, jakie jest na twarzy czy rękach tego człowieka.
Po wielu latach w zawodzie prawie wszystko może się wydawać znajome. Może się nawet czuć, że jakiś temat jest naprawdę dobry i dobrze by go było namalować, ale nie starcza twórczego zapału. Jaką ma Pani receptę na (potencjalny) kryzys twórczy?
Jakoś nigdy tak nie myślę, bo uwielbiam malować wodę i dla mnie ta woda jest zawsze nowa, zawsze inna, a zależy od oświetlenia, od mojego nastroju w danej chwili i nawet tego, kto jest przy mnie. Poza tym zdradzę małą tajemnicę: Jestem spod znaku raka, więc moją osobowością kieruje Księżyc. Kiedy zaczyna się pełnia księżyca, to mogłabym nic innego nie robić, tylko twórczo pracować. A gdy pełnia minie, wrzucam na luz, robię inne rzeczy, gdyż muszę od twórczej pracy odpocząć. I tak się szczęśliwie dla mnie składa, że przeważnie podczas tuchowskich plenerów jest pełnia księżyca…
Dla mnie i męża siłą napędową są też wystawy. Wystawa ma termin, do którego trzeba zdążyć z namalowaniem obrazów. Ale już wiem, że mnie wystarcza w tym dobrym (księżycowym) okresie wszystko sobie wymyślić i zaplanować, a później malowanie idzie jak gra na pianinie. Aktywny udział w plenerach też nam nie pozwala popaść w stan twórczego znużenia. Zaraz po tuchowskim plenerze jedziemy na inny, na Górze św. Anny pod Opolem, później do Myślenic, a we wrześniu mamy Jurajską Jesień, która już 42 raz będzie organizowana. Nigdy nie znudziłam się tą jurą i zawsze z przyjemnością ją maluję. W tym roku oboje wykonamy jurę w ceramice. Wprawdzie nigdy nie czuliśmy znudzenia malarstwem, ale gdy tylko uważamy, że jesteśmy jakoś nim wyczerpani, wtedy natychmiast przechodzimy do ceramiki.
Wielu uczestników tuchowskich plenerów „Sacrum” przyznaje, że tutaj panuje dobra atmosfera, która – jak to kiedyś określiła kuratorka tych plenerów, pani Krystyna Baniowska – daje „twórczego kopa”…
Tak, dobra atmosfera która tutaj panuje powoduje, że czujemy się bezpieczni i możemy spokojnie tworzyć i pracować. Bo ważne jest to, jakie mamy nastawienie do tego, co nas wzrusza. W Tuchowie jestem już chyba 14 raz i zawsze mam tu co malować. Maluję więc tutaj również te rzeczy, które od jakiegoś czasu tkwiły w mojej głowie – w tym roku jest to cykl 4 obrazów o Norwegii i ukochany, własny ogród.
Pochodzą Państwo z Częstochowy, gdzie przy Jasnej Górze ciągle jest powiększana kolekcja współczesnego malarstwa. W Tuchowie, dzięki 17 plenerom malarskim „Sacrum”, po których artyści zostawiają część swoich obrazów, też już istnieje okazały zbiór malarstwa o tematyce sakralnej. Czy mamy się czym szczycić?
Ja się szczycę tuchowskim zbiorem. W swoich notkach biograficznych, czy udzielając wywiadów zawsze opowiadam, że w tuchowskim muzeum mam aż cztery prace. Nazywam to muzeum klasztornym, gdyż zebrane tam obrazy są naprawdę dobre, na wysokim poziomie.
Na przykład każdy z tych czterech moich obrazów powstawał przez tydzień do dziesięciu dni codziennej pracy, więc to są obrazy naprawdę przemyślane. Z tuchowskimi plenerami jest tak, że już wcześniej Krysia (Krystyna Baniowska – przyp. EM) tematy podrzuca, więc spokojnie można je przemyśleć. Mówiłam już o urzekającej aurze. Kiedyś, jak tutaj byłam po raz pierwszy to mi przeszkadzały bijące dzwony. A teraz, to ja jadę do Tuchowa z przyjemnością, bo mnie te dzwony dobrze nastrajają, choć wiem, że one są elektroniczne.
Na pewno w Toruniu i Warszawie też są podobne kolekcje, bo przecież w okresie „Solidarności” część artystów nie prezentowała się na zewnątrz, tylko właśnie w sanktuariach.
Jednak Państwa dzieła o tematyce sakralnej nie ograniczają się do obrazów…
W Częstochowie zajęliśmy się przeprojektowaniem wnętrza kościoła św. Tadeusza. Zachowaliśmy to, co dobre i wartościowe np. witraże i dołożyliśmy trochę własnej sztuki. Zaprojektowaliśmy nowe ołtarze i konfesjonały, a w ołtarzu głównym wiszą nasze, czyli męża i moje dwa wielkie, ceramiczne anioły.
W trakcie trwania tegorocznego, XVII Międzynarodowego Pleneru Malarskiego „Sacrum”, w niedzielne popołudnie wszyscy jego uczestnicy prezentowali swoją twórczość w alejce im. Marcina Melaniusza. To był ukłon w stronę mieszkańców Tuchowa, aby mogli osobiście poznać artystów i ich twórczość. Co należy zrobić, aby ludność bardziej ochoczo i licznie interesowała się takimi przedsięwzięciami, wszak nawet sam Darwin w swojej autobiografii napisał, że utrata zamiłowań do malarstwa i muzyki jest utratą szczęścia, gdyż osłabia uczuciową stronę naszej natury?
Problem tkwi w tym, że obecnie w polskich liceach w ogóle nie ma plastyki. Jest przedmiot o nazwie „sztuka” , który często jest prowadzony przez muzyka (bo on też prowadzi chór), a o malarstwie wie tyle, ile przeczytał. Błędem jest też to, że w szkołach podstawowych plastykę prowadzi osoba, która uczy również innych przedmiotów, a nie osoba do tego przygotowana. Dziecko 5-6 letnie rysuje tak, jak czuje, ale już 14-latka można uczyć łączenia kolorów, podstaw rysowania, tworzenia bryły. A jak tego nie będzie i będzie brakowało też rozmowy na temat sztuki, to w przyszłości nie będziemy mieli wrażliwych na sztukę dorosłych ludzi. Ja 20 lat uczyłam w szkole i przynajmniej raz w miesiącu byłam z każdą klasą na wystawie sztuki współczesnej. Omawialiśmy to, co widzieliśmy, co nas interesowało lub frapowało. Bo tu nie chodzi o to, żeby każdy był malarzem lub znawcą malarstwa, ale żeby umiał tę sztukę odebrać. Widząc tę lukę, zgłosiłam do szkoły, w której uczyłam projekt zajęć pozalekcyjnych dla młodzieży. Z tymi, którzy zechcą, raz w miesiącu pójdziemy na wystawę lub do muzeum. W każdym tygodniu 2-3 godziny spędzimy na zajęciach plastycznych, żeby ta młodzież spróbowała coś naszkicować, może coś skopiować? – jest tyle możliwości. Będziemy niejako odrabiać te zaległości…
Ważne jest, żeby ludzie nie bali się wchodzić do galerii. Wcale nie muszą nic kupować, ale mogą pooglądać i być może pomyśleć, co by chcieli z tej galerii zabrać ze sobą, aby potem w domu cieszyć się wartościowym obrazem, czy innym, artystycznym przedmiotem.
Z Elżbietą Ledecką rozmawiała Elżbieta Moździerz
Tuchów 21 VI 2016 roku.
W 1974 otrzymała dyplom z wyróżnieniem ukończenia Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych we Wrocławiu (obecnie Akademia Sztuk Pięknych).
Stypendystka Ministra Kultury i Sztuki z 1975/76 r.
Jej twórczość to ceramika, rzeźba, malarstwo, witraż, projektowanie wnętrz.
Tworzy w oparciu o wrażenia, nastroje, fascynacje, naturę.
Jest członkiem ZPAP.
Brała udział w kilkudziesięciu wystawach zbiorowych w kraju i za granicą.
Miała 30 wystaw indywidualnych w Polsce, Danii, Niemczech, USA.
Jej prace znajdują się w zbiorach państwowych i prywatnych w Polsce i wielu krajach Europy oraz w USA i Japonii.
Otrzymała kilka nagród, a w 1989 roku została odznaczona Srebrnym Krzyżem za zasługi dla kultury.
Do końca 2015 roku w jej pracowni powstało 1600 prac, w tym około 40 wielkoformatowych płaskorzeźb ceramicznych.