Nieprowokacyjne wyznania Prowokatora

Rozmowa Janusza Kowalskiego z Prowokatorem, od ćwierćwiecza obecnym na łamach „Tuchowskich Wieści”.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia minionego już roku ukazała się książka pana autorstwa pt. „Z wora Prowokatora”. Jej promocja miała miejsce podczas spotkania noworocznego 28 stycznia, zorganizowanego przez burmistrza Tuchowa. Ta książka to zbiór felietonów publikowanych w „Tuchowskich Wieściach”, które końcem ubiegłego roku obchodziły zacny jubileusz 25-lecia. Czy wydanie książki można traktować jako pokłosie tego jubileuszu i zwieńczenie pana działalności publicystycznej dotyczącej felietonów pisanych jak w tytule książki ? Czy to dla czasopisma i pana osobiście jest zamknięciem pewnego etapu, a równocześnie otwarciem nowego? Pytam choćby dlatego, że do tej pory prowokator był bez imienia i nazwiska teraz wiemy, że to jest Józef Kozioł.

– Rzeczywiście, w ubiegłym roku naszym „Tuchowskim Wieściom” stuknęło 25 lat i obchodziły – jak pan to sympatycznie określił – „zacny” jubileusz. Zarówno członkowie redakcji, jak i Zarządu Towarzystwa Miłośników Tuchowa, czyli wydawcy czasopisma, uznali, że należy ten fakt wyakcentować, jednakże bez pompy i jakichś tam gali, najlepiej poprzez coś trwałego. To pan właśnie podsunął pomysł wydania książkowego zbioru felietonów, które przez 25 lat ukazywały się w rubryce „Z wora Prowokatora”. Spodobał się on zainteresowanym, Urząd Miejski zgodził się go zrealizować, czyli pokryć koszty druku, a burmistrz objął patronatem. Zamiar stał się faktem i w tym sensie publikację należy traktować jako pokłosie jubileuszu. Czy to dla mnie i mojej felietonowej twórczości jest zamknięciem pewnego etapu? No, jakąś granicą jest na pewno, czego symbolem może być owo podniesienie przyłbicy. Autorzy felietonów w różnych czasopismach często korzystają z anonimowości, chociaż w przypadku takich małych lokalnych społeczności, jak Tuchów, jest ona dość iluzoryczna. O ile zdrowie i okoliczności pozwolą, nadal mam zamiar pozostać Prowokatorem i hasać na łamach TW.

Już sam spis treści, czyli tytuły 128 felietonów, jest zachęcający do lektury książki. Przypomnę kilka: „ Demokracja” , „Europeizacja ekspresowa”, „Tylko margaryna”, „Wpływ antrakolu na wzrost pogłowia chłopa”, „Czekanie na raj”, „Godzenie tyłka z batem”, „Luknij przez łindoł”, „Dekonstrukcjonizm”, „My, obywatele”. Te i pozostałe felietony powstawały w latach, kiedy miały miejsce opisywane zjawiska, zdarzenia etc. Współcześni czytelnicy odnajdują w nich ówczesną i obecną rzeczywistość. Natomiast książkę będą czytać kolejne pokolenia. Jestem pewien, że aby w pełni zrozumieć felietony, muszą sięgnąć do wiedzy już historycznej, poznać kontekst, powiązanie czy odniesienie. To czyni ją bardziej ciekawą i wartościową. Tak miało być czy tak wyszło?

– Porusza pan tu sprawę podstawową, dotyczącą istoty felietonu. Jest to jeden z najbardziej ulotnych gatunków publicystycznych, co nawet podkreśla jego nazwa, wywodząca się z francuskiego słowa oznaczającego listek czy kartkę. Dotyczy tego, co dzieje się tu i teraz, a zatem czasem niedługo po opublikowaniu już jest nieaktualny. Jeżeli jednak autor pod powierzchnią aktualiów ukryje jakąś prawdę czy zasadę uniwersalną, to ona przetrwa, ale też nie każdy czytelnik do niej dotrze, bo też nie każdy ma zwyczaj zmuszać zwoje mózgowe do intensywnej roboty. Jakoś nie podzielam pańskiego optymizmu co do kolejnych pokoleń garnących się do czytania, ale – przyznaję – gdyby tak było, byłby pewien kłopot z odbiorem tego, co przestało być aktualne. Dla przykładu: jeden z dawniejszych felietonów kończy się słowami: „niech nas ręka Buzka broni!” Starsi to rozumieją, młodsi nie. Im potrzebne byłoby opracowanie krytyczne, a na takie – znając fredrowską zasadę „znaj proporcją, mocium panie” – nie liczę. I tu ma pan rację: muszą poznać kontekst. A jeśli to zrobią, to będzie piękny efekt moich prowokatorskich poczynań. Czy tak być miało? Z tekstów piszących nauczycieli wyłażą, że tak powiem, belferskie zapędy, czyli z właściwym temu fachowi namaszczeniem – walory dydaktyczne. Prawie w każdym felietonie one są, a więc trochę to za dużo na przypadek, tyle że wyrażone innymi środkami, niż nieśmiertelna metoda prof. Bladaczki – „Słowacki wielkim poetą był”.

– W felietonach odczytuję nade wszystko Tuchów umiejscowiony w swoim obszarze społecznym i kulturowym, na który czasem bardzo istotny wpływ wywiera otoczenie krajowe, europejskie, a nawet światowe, lub który nie poddaje się tym wpływom oraz aktualnym trendom. Jeśli już felieton nie wprost o Tuchowie, to ku przestrodze lub dla przykładu. Jak z perspektywy napisanych felietonów ocenia pan taki właśnie Tuchów?

– Nie patrzę na Tuchów jak na punkt na mapie świata. To jest moja mała ojczyzna. Pochodzę z Dąbrówki, większość życia spędziłem w Tuchowie. Zdaję sobie sprawę z tego, że moje spojrzenie na Tuchów może być skażone brakiem dystansu. Wiedząc o tym, staram się wyważać racje, chociaż przeważa krytycyzm. Nie mam kompleksu prowincjusza, ponieważ wiem, że – jak to ktoś powiedział – prowincja nie jest miarą oddalenia, lecz cechą umysłu. Myślę, że nasze społeczeństwo, jego postawy i zachowania nie różnią się znacząco od ogólnopolskich standardów, tyle tylko że pewne zjawiska społeczne później się u nas pojawiają i nie w takiej skali. Ci, którzy czytują Prowokatora, wiedzą, co go szczególnie wkurza, do czego często wraca: nieposzanowanie naszej pięknej, pogórzańskiej przyrody, drzew zwłaszcza, naszego języka, tego, co wspólne w przestrzeni publicznej; dostaje się tym złotoustym, którzy wszystko wiedzą i nie mają żadnych wątpliwości; tym, którzy postrzegają świat jako czarno-biały; tym, dla których niezgodność deklaracji z czynami nie jest powodem wyrzutów sumienia, przeciwnie – chluby; tym wreszcie, którzy mając możliwość wykorzystywania milionów komórek, korzystają tylko z jednej – tej w kieszeni.

– Felieton to taki rodzaj publicystyki, który większość odbiera – że tak to nazwę – lekko i przyjemnie, co nie oznacza pobieżnie. Napisane przez pana czyta się szczególnie, bo umiejętnie przywołują postaci nauki, literatury, czasem przysłowia, porzekadła tudzież inne. Komponowane są tak, aby było poważnie i wesoło, tradycyjnie i nowocześnie, z głową i bez głowy, ale zawsze mądrze. To jeden ich wymiar, nazwę go rodzajowym, jest też drugi, ten nazwę pobudzającym refleksję i wskazującym przesłanie. Odnoszę wrażenie, że tak może pisać nauczyciel z zawodu i polonista z wykształcenia, a nie dziennikarz z zawodu i wykształcenia, nic tej profesji i ją uprawiającym nie ujmując. Czy mógłby Pan skomentować ten mój punkt widzenia?

– I właściwie większość to tak odbiera, bo felieton ma być w takim tonie utrzymany, to nie jakiś publicystyczny gniot. Stąd humor i żart, ironia i sarkazm, dowcip i anegdota. Uważam jednak, że musi być stosowana zasada księcia biskupa warmińskiego: „I śmiech niekiedy może być nauką, kiedy się z przywar, nie z osób natrząsa”. Właśnie tak: z przywar, nie z osób. I nawet gdy miałem jakiegoś konkretnego typa na celowniku, pozbawiałem go cech identyfikacyjnych, a i tak niektórzy czytelnicy – jak do mnie docierało – próbowali dopasować do przedstawionych sytuacji czy działań konkretne osoby. W swoim pytaniu zestawił pan ciąg przeciwstawień, z którymi mogę się zgodzić z wyjątkiem jednego: mądrze i bez głowy. Prowokator geniuszem nie jest i jeśli chlapnie coś głupiego, to dlatego, że nie ma monopolu na rację i powiedzmy otwarcie: mądrze i bez głowy to taki oksymoron jak zimny ogień lub ciepłe lody, czyli zawierający pojęcia wykluczające się. Co do dychotomii: polonista i dziennikarz dodam tylko, że dziennikarz powinien nie tylko liznąć polonistyki, ale wejść w nią głębiej, żeby – dla przykładu – nie zdarzył się mu taki kwiatek, jak ten o „szansach zachorowania na raka”. Piszący polonista natomiast powinien potrafić więcej, niż tylko scharakteryzować styl publicystyczny. A jeśli już koniecznie chce pan, aby skomentować jego punkt widzenia, ostrzegę: koledzy dziennikarze po główce za to pana nie pogłaskają!

– Właściwie to pana książkę można by zacząć czytać od końca, środka albo od 165 strony. Dla zaspokojenia ciekawości, poznania, poszerzenia wiedzy i intelektualnej rozrywki nie ma znaczenia, od którego felietonu zaczniemy czytać. Oczywiście, każdy felieton od początku, no i koniecznie cały oraz koniecznie wszystkie. Czy zgadza się Pan z takim możliwym dla czytelnika wyborem ? Jeśli się mylę, proszę mnie sprostować.

– Tu odezwał się czytelnik – pan Janusz Kowalski, który – jak i pozostali – ma prawo czytać, co chce i jak chce. Publikacja, o której mówimy, nie jest powieścią, gdzie akcja to zapis wydarzeń ułożonych w ciągu przyczynowo – skutkowym. To zbiór felietonów ułożonych w porządku chronologicznym, co nie znaczy, że w takiej kolejności należy czytać; na końcu jest skorowidz tytułów i czytelnik może sobie wybrać dowolny. Czasem właśnie tytuł, jest tym, co skłania do lektury. Dotarło do mnie, że niektóre tytuły spodobały się, że wymienię dla przykładu, obok przez pana wyżej wymienionych: „Rechot komucha”, „Nocne zabawy starszych panów”, „Tryumf sierściucha”, „Pupa Agnieszki”, „Pod rozkraką z… pokraką”. Tak więc nie zamierzam tu niczego prostować, bo wszystko jest… proste.

– Kiedyś przed laty w jednej ze szkół nieprzygotowany do lekcji uczeń uprzedził nauczyciela pytaniem: – panie profesorze, co autor miał na myśli, pisząc wiersz ( tu podał tytuł ). W odpowiedzi usłyszał: – miał na myśli to, abyś uważnie przeczytał wiersz, zastanowił się i przyszedł na lekcję przygotowany. Pana felietony czytałem w „Tuchowskich Wieściach” i – jak większość czytelników – od nich zaczynałem lekturę, przeczytałem je w książce po raz drugi, chętnie wrócę do nich jeszcze raz, ale dalej mam wątpliwość, czy do tej rozmowy byłem przygotowany.

– Miłe to, co pan powiedział. Rozumiem, że po tym pytaniu mam panu wystawić cenzurkę. Ja już – po wielu latach na emeryturze – zapomniałem, jak się to robi. O ile sobie przypominam, zawsze starałem się oceniać drogę ucznia do wiedzy; rzadko, bo rzadko, ale zdarzało m i się napisać pod zadaniem klasowym: „nie zgadzam się z tobą, ocena: bardzo dobry”, a to wtedy, gdy uczeń miał własne zdanie i potrafił je uzasadnić. Pan mówi o wątpliwościach… to cenne. Wątpliwość zmusza do szukania, a – jak powiadał św. Augustyn – kto szuka, ten już znalazł. Ale u dociekliwych rodzi to następne wątpliwości i – tak mi się wydaje – że będą one panu towarzyszyć.

I Jeśli pan pozwoli, to chciałbym podziękować tym, którzy podejmowali różnorodne działania, aby ta publikacja stała się faktem, a więc;
– Panu dyrektorowi Januszowi Kowalskiemu – inicjatorowi tego przedsięwzięcia i pilotującemu je;
– Panu Grzegorzowi Stanisławczykowi – redaktorowi naczelnemu „Tuchowskich Wieści” za opatrzenie wydawnictwa stosownym wstępem;
– Panu Burmistrzowi Tuchowa Adamowi Drogosiowi za objęcie przedsięwzięcia patronatem i wiele ciepłych słów w słowie wstępnym;
– Panu Ryszardowi Flądro za projekt okładki;
– Pani Małgorzacie Wójcik z Małej Poligrafii Redemptorystów za profesjonalne typograficzne opracowanie tekstu.