Rozmowa z Peterem Krupą

Rozmowa z Peterem Krupą – pochodzącym ze Słowacji artystą malarzem, uczestnikiem XVI pleneru malarskiego „Sacrum”.

Znaczna część Pańskiego życia przypadła na czasy, gdy istniało jedno państwo Czechosłowacja, a zagraniczne wyjazdy, zwłaszcza na tzw. zachód były utrudnione. Jak w tamtym czasie udawało się Panu „trzymać rękę na pulsie” europejskiego malarstwa?
To było trudne, gdyż władza komunistyczna miała swoich ulubionych artystów, których faworyzowała. Jednak ciągle myślałem, jak dostać się ze swoją twórczością, zwłaszcza na zachód. Ponieważ w tamtych czasach wykonywałem głównie miniatury grafik, miedziorytów i kombinacji różnych technik, z których największa miała wymiary 7x5cm., to te miniatury wysłałem pocztą do Kanady. Potem oni stamtąd wysyłali je na wystawy do Stanów Zjednoczonych i Japonii. Oczywiście nie miałem na te wysyłki pozwolenia, więc robiłem to przez Węgry, gdzie mieszka siostra mojej mamy. Słałem miniatury do niej, a ona posyłała je dalej. Do koperty wkładałem 4 sztuki, a gdy czasem jakaś koperta została z Pragi zawrócona, to zawsze była otwarta, a w środku brakowało jednej grafiki. Z kolei do Hiszpanii sam wysłałem swoje miniaturowe prace. Kiedyś zaprosił mnie do siebie na 2 tygodnie właściciel prywatnej galerii w Genewie, gwarantując pokrycie kosztów przyjazdu i utrzymania. Poszedłem więc do „towarzyszy” z pytaniem, jaka jest możliwość wyjazdu. Odpowiedzieli, że mogę wyjechać, ale muszę podpisać dokumenty o współpracy z nimi. Wyjaśnili mi, że przeprowadzą ze mną rozmowy przed wyjazdem i po wyjeździe. Oprócz mnie miał tam jeszcze pojechać ktoś, kogo ja nie znam, a kto miał mnie obserwować, aby potem zweryfikować, czy mówiłem prawdę. Wtedy odpowiedziałem: to w takim razie ja dziękuję.

W 1987 roku byłem z teatrem lalek w Niemczech Zachodnich, ale to był wyjazd oficjalny, z paszportem służbowym, gdyż reprezentowaliśmy Czechosłowację. Nie mogliśmy zabrać żadnych własnych pieniędzy i nie dostaliśmy marek niemieckich, gdyż uznano, że skoro wszystko mamy zapewnione, to pieniądze nie są nam potrzebne. W tym czasie w naszym kraju pojawił się nowy banknot 500 koron. Znajomy powiedział, żebym zabrał tę pięćsetkę, to wymienię ją w banku i coś za to kupię. Zrobiłem otwór w głowie drewnianej lalki i tam ukryłem banknot. W dwóch bankach nie byli zainteresowani wymianą koron na marki, a gdy stanąłem przed trzecim bankiem, to ścisnęło mi gardło i pomyślałem: patrz, twoje lalki i twoja praca tutaj się podobają, a ty kim jesteś? Ubogim człowiekiem. Kto zrobił z ciebie biedaka? Płakać mi się wtedy chciało.

Jest Pan autorem obrazów, które w niezwykły sposób prezentują kilku najwybitniejszych Polaków, m.in. Chopina, Wieniawskiego, Jana Pawła II. Skąd się to wzięło?
Chopin prowadzi mnie od młodości. Ponieważ kuzyn grał na fortepianie utwory tego kompozytora, to ja ich słuchałem i tak obaj przy nich wyrastaliśmy. Wcale nie planowałem wciągać muzyki do moich grafik lub malarstwa, ale gdy już byłem starszy, to podczas słuchania interesujących mnie utworów zawsze coś szkicowałem. Dostrzegłem wtedy, że istnieje ścisły związek między muzyką i malarstwem. Na przykład linia melodyczna to już jest rysunek! Albo akord – oczywiście jest muzyczny, ale jest też akord kolorów w malarstwie. Interesuje mnie fenomen przenikania się tych dwóch rodzajów sztuki, ich nierozerwalność i kontynuacja. Fachowcy nazywają to synestezją, więc ja jestem synestetykiem, co wykorzystywałem w czasie, kiedy uczyłem w liceum przedmiotu o nazwie „wychowanie estetyczne”. Często pokazywałem uczniom, jak jeden rodzaj sztuki łączy się z drugim, jak nierozerwalne są epoki i style w nich występujące, nie tylko związane z malarstwem i muzyką, ale też np. architekturą. Z kolei, gdy słucham muzyki a potem czytam życiorys kompozytora, to pod wpływem tych wrażeń myślę, jak mogę namalować atmosferę tej muzyki, jak mogę wzbudzić ciekawość u osób, które twierdzą, że nie lubią muzyki klasycznej.
W czasie poprzedzającym beatyfikację papieża Jana Pawła II, na plenerze w Myślenicach namalowałem portret papieża. W ubiegłym roku na tuchowskim plenerze ponownie go namalowałem. U dołu obrazu są jakby drzewa po pożarze, które symbolizują nasz świat, a papież troszczy się o jego przyszłość. Zależało mi, aby nie tylko pierwszy plan był ważny, ale aby drugi i trzeci plan też miał swoją filozofię.

Twierdzi się, że ‘sztuka’ już w swojej nazwie zawiera definicję: coś sztucznego. Im bardziej jest abstrakcyjna, tym lepiej. Wiele Pańskich obrazów i rzeźb wpisuje się w nurt trudnego, ale wysoko cenionego kierunku, jakim jest abstrakcjonizm.
Ja lubię wyzwania. W październiku, podczas wernisażu mojego malarstwa w Lewoczy, mój syn, który też jest artystą powiedział, że najbardziej podobają mu się moje rzeźby z lat 60. i 70. XX wieku, gdyż – jak twierdzi – tam jestem najbardziej swobodny, abstrakcyjny. W 1974 roku zmarła moja babcia. Chcąc uczcić jej pamięć, wykonałem rzeźbę z gruszy, która rosła w naszym ogrodzie, ale ją bolszewik buldożerem zlikwidował, gdyż miała tam powstać droga. Pracowałem z przerwami trzy lata, ale zrobiłem rzeźbę dla zmarłej babci. Wkrótce pokazałem ją na wystawie. Jedna z dziewczynek ze szkoły pielęgniarskiej powiedziała, że rzeźba jej się podoba, ale jej nie rozumie. Poprosiłem ją, aby poświęciła trzy minuty na przyjrzenie się tej rzeźbie. Dziewczynka z uwagą obchodziła ją dookoła, przyglądała się, a po trzech minutach perfekcyjnie ją odczytała i opisała. Uświadomiłem sobie wtedy, że jeśli młody człowiek potrafi zrozumieć rzeźbę, to opłaca się działać abstrakcyjnie.

A z abstrakcją w malarstwie było tak: Pewnego razu w Bratysławie, podczas przerwy w premierowym koncercie współczesnej muzyki, rozmawiałem z kompozytorem. Wyraziłem się, że odebrałem tę muzykę, jakby całkowicie trzymała się zapisanego w nutach zaplanowanego programu. On mi odpowiedział, że absolutnie nie, gdyż on do niej dodał własne, estetyczne wrażenia i od razu zapytał mnie, kim jestem z zawodu. Gdy usłyszał, że jestem plastykiem, zapytał mnie, czy zawsze maluję tylko według pierwotnych założeń, czy może dodaję coś od siebie? Ta rozmowa była dla mnie bardzo pouczająca. Zrozumiałem, że nie trzeba schlebiać gustom publiczności, bo jeśli im się nasza sztuka podoba, to potrafią się wysilić przy jej odbiorze. Sztuka przez duże „S” to ta, która nie jest czytelna od pierwszego spojrzenia. Dlatego lubię w moim malarstwie umieszczać symbole, znaki, jakieś tajemnice, które wymagają czasu, aby coś nowego z nich odczytać.

Już po raz drugi uczestniczy Pan w tuchowskim plenerze „Sacrum”. W jego szesnastu edycjach brało udział około 50 malarzy, w tym wielu artystów spoza Polski. Warto wspomnieć Surena Vardaniana z Armenii, który jest też autorem ilustracji do bajek braci Grimm, Renatę Filipovą z Czech, Ludmiłę Teslenko-Ponomarienko i Andreja Kowalenko z Ukrainy, który w 2013 roku brawurowo odmalował tuchowskie obiekty, oraz kilku malarzy ze Słowacji. Co Pan czuje wiedząc, że tworzy poza swoim krajem?
Ma to swoją inną atmosferę. Przed laty często spotykałem się z dziadkiem, który miał polskie pochodzenie. Żył w trudnych historycznie czasach, musiał zdobyć nowe, słowackie dokumenty, a mówił po niemiecku, węgiersku i słowacku, choć ta jego słowacka mowa to była raczej polsko-słowacka mieszanka. Często teraz myślę: jak by to dziadek powiedział? Tak więc w pewnym sensie czuję się też Polakiem. Bardzo mi żal, że obecnie, choć granice są otwarte, nie ma tak ścisłych kontaktów między Lewoczą a Krakowem i Nowym Sączem, jak wtedy, gdy istniał bursztynowy szlak. Przecież mistrz Paweł z Lewoczy najprawdopodobniej należał do stowarzyszenia rzeźbiarskiego w Krakowie.
Na tuchowskich plenerach można spotkać wiele osób z różnych zakątków Polski, kraju większego niż Słowacja, więc ci ludzie też są różni. Często się zdarza, że przy okazji plenerów, w kolejnych miejscowościach spotykają się te same osoby, ale zawsze jest ktoś nowy, inny. Konfrontacja swojej twórczości z odmienną zawsze jest potrzebna. Plenery temu sprzyjają.

Pochodzi Pan z nieodległej, pięknej Lewoczy, która znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa Kultury UNESCO. Zobaczymy tam m.in. uznany za najwyższy na świecie gotycki ołtarz ( 18,62 x 6,2m). Niedaleko znajdują się Medzilaborce – miejscowość, z której wywodzi się artysta światowego formatu, wybitny przedstawiciel pop-artu Andy Warhol. W muzeum ufundowanym przez niego możemy zobaczyć wiele jego dzieł. Co jeszcze związanego ze słowackim malarstwem warte jest polecenia tym, którzy zechcieliby zrobić sobie np. niedzielny wypad za przysłowiową słowacką miedzę?
Lewocza jest nierozerwalnie związana ze spiskim zamkiem, który jest jednym z największych w środkowej Europie, a można go traktować jako lekturę stylów, począwszy od romańskiego.
Obok jest Drevenik z zabytkami archeologicznymi, a w niedalekiej Żechrze zobaczymy późnoromański, dwunawowy kościółek z perfekcyjnymi malowidłami na ścianach. Żechra jest mniej znana, ale każdy kto tam był, zawsze chce tam wrócić. Są też Bijacovce, gdzie w romańskiej rotundzie znajduje się ukrzyżowany Chrystus, ale prawą rękę ma wolną. Legenda głosi, że gdy ksiądz nie chciał dać rozgrzeszenia kobiecie, Chrystus zdjął rękę z krzyża i sam jej go udzielił. Z kolei w Strażkach, w renesansowym zamku można obejrzeć zbiór obrazów słowacko-węgierskiego malarza Ladislava Mednyanskyego, którego ja nazywam słowackim Rembrandtem. Podczas pierwszej wojny on się sam zgłosił do wojska, ale nie walczył, lecz swoimi obrazami dokumentował przebieg działań wojennych. W muzeum w Liptowskim Mikulaszu znajdują się grafiki Kolmana Sokola – światowej sławy artysty, który przez lata mieszkał w Meksyku i Stanach Zjednoczonych. Znane są też Merkuszowce – w tamtejszym zamku można obejrzeć kolekcję mebli i zegarów, a w muzeum – instrumenty muzyczne.
Polecam też zapoznanie się z malarstwem Ludovida Fulli – słowackiego modernisty, który swoją galerię ma w Rużomberoku. Cenię twórczość Martina Benki, którego galeria znajduje się w Martinie, a Peter Polag, który podobnie jak ja, pochodzi z Lewoczy, działa teraz w Bratysławie. Tak więc nie tylko Tatry i Słowacki Raj warto odwiedzić na Słowacji.

Z Peterem Krupą rozmawiała Elżbieta Moździerz
Tuchów 18 czerwca 2015 roku.