Rozmowa z Tomaszem Wantuchem, pomysłodawcą, organizatorem i kuratorem wystawy pt. „Pamiątki Rozwadowskich – naszym dziedzictwem”, nad którą honorowy patronat objęło Stowarzyszenie Rodziny Jordan – Rozwadowskich.
Wszystkie wystawy są ważne i potrzebne, ale ta jest szczególna, bo dotyczy pamiątek po rodzinie byłych właścicieli Tuchowa. Podczas jej otwarcia, wraz z panem Piotrem Rozwadowskim, prezesem Stowarzyszenia Rodziny Jordan-Rozwadowskich dokonał Pan odsłonięcia unikatowego obrazu, który niesie ze sobą ciekawą historię.
Rzeczywiście, podczas otwarcia wystawy został odsłonięty obraz, który jest bardzo ważny dla historii miasta Tuchowa i dla rodziny Rozwadowskich, która tutaj mieszkała przeszło sto lat, czyli w latach 1819 – 1945. Obraz jest ciekawy z dwóch powodów. Przede wszystkim dlatego, że przedstawia ojca dziedziczki Tuchowa, hrabiny Ludwiki z Zamoyskich Rozwadowskiej, czyli Adama Kleta hrabiego Zamoyskiego herbu Jelita. Po wtóre interesujące jest to, że obraz dwukrotnie trafił do Tuchowa. Za pierwszym razem przybył z kresów, bo stamtąd pochodzili rodzice Ludwiki, a za drugim razem teraz, czyli po blisko 140 latach!
Jest przypuszczenie graniczące z pewnością, że obraz został namalowany przez Aleksandra Raczyńskiego, w tamtych latach uznanego portrecistę lwowskiego. Należy przyjąć, że po ślubie Ludwiki Zamoyskiej z Władysławem Rozwadowskim, który się odbył w styczniu 1876 roku, młoda małżonka zabrała portret swego ojca ze sobą do wcześniej wybudowanego tuchowskiego pałacu (1875 r.) i tam na wiele lat zawisł w jej pokoju.
Ciągle jednak poszukujemy odpowiedzi na pytanie co się działo z tym obrazem podczas I wojny światowej. Gdy właściciele pałacu musieli się ewakuować przed nadchodzącym frontem, to na pewno nie zabrali ze sobą najcenniejszych pamiątek do Wiednia, do którego się udali. Możemy jedynie przypuszczać, że schowali je gdzieś tutaj, w Tuchowie. Być może o tajnym miejscu wiedziała tylko jedna osoba, i być może dzięki niej te najcenniejsze przedmioty, w tym również obraz ocalały gdyż, jak podaje Ludwik Theodorowicz i jak jest opisane również w innych źródłach, w czasie I wojny światowej pałac został ze wszystkiego wyrabowany. Gdy ta wojna się skończyła, obraz ponownie znalazł się w pałacu i był tam aż do roku 1945. Tegoż roku w nocy z 16/17 stycznia właściciele, którymi wówczas była rodzina Theodorowiczów znowu musieli opuścić pałac nieświadomi tego, że już nigdy do niego nie powrócą. Wraz z ostatnią właścicielką tuchowskich dóbr Janiną Theodorowicz tutejsze włości opuścili też Rozwadowscy i Kruszewscy, uciekinierzy z kresów, którzy znaleźli schronienie w tuchowskim pałacu. Po zapakowaniu obrazu i innych rzeczy na kilka furmanek wyruszono w kierunku Gromnika, do Marychny Rozwadowskiej, która w Szydłowej, małym przysiółku miała swój niewielki majątek. Stamtąd obraz wraz z Janiną Theodorowicz wyjechał na Śląsk. Po jej śmierci w 1962 roku obraz trafił do Warszawy do rodziny Kruszewskich i w ich rękach jest do tej pory.
A w jaki sposób portret hrabiego Zamoyskiego po raz drugi trafił do Tuchowa?
Gdy zbliżał się jubileusz 670-lecia miasta Tuchowa, udało mi się nawiązać kontakty z rodziną Rozwadowskich. Oczywistym stało się, że na tę uroczystość należy zaprosić potomków byłych właścicieli naszego miasta. Niebawem okazało się, że oprócz pana Pawła Rozwadowskiego i jego najbliższej rodziny, czyli pana Piotra i pani Marty są jeszcze dwie kuzynki, pani Beata Sak z domu Theodorowicz i pani Anna Stachoń. Ciekawostką jest to, że obie panie urodziły się w tuchowskim pałacu. Po pewnym czasie jako pierwsza odezwała się do mnie pani Beata. Szybko nawiązaliśmy bardzo dobre relacje, przeprowadziliśmy wiele długich, telefonicznych rozmów. Pani Beata wiele pamiętała i chętnie się tą wiedzą dzieliła ze mną, a ja mówiłem jej o rzeczach, których ona nie wiedziała, lub nie mogła pamiętać, a które dotyczyły jej rodziny. Naturalną rzeczą stało się zaproszenie jej do Tuchowa. Gdy pani Beata wraz z mężem odwiedziła nasze i zarazem jej rodzinne miasto, gdy zobaczyła różne miejsca związane z historią swoich bliskich, którą jej przybliżyłem, to wówczas zadeklarowała, że ma pewne pamiątki po rodzinie Rozwadowskich i Theodorowiczów, które mogłaby ewentualnie przekazać do Tuchowa. Rzeczywiście, po tej deklaracji wspomniane pamiątki trafiły do naszego muzeum w specjalnej przesyłce zaadresowanej na moje nazwisko. Wkrótce odezwała się też druga kuzynka, pani Anna Stachoń z domu Kruszewska. Ona też niebawem odwiedziła Tuchów. Widziałem, jak bardzo była wzruszona sposobem jej przyjęcia, zwłaszcza wtedy, gdy dzieci w ochronce śpiewały i tańczyły dla niej. W pewnym momencie tej wizyty pani Anna powiedziała, że zastanawia się nad tym, co by mogła przekazać Tuchowowi. A gdy wspomniała, że ma pewien obraz, to ja, znając historię tej rodziny już się domyślałem, o który obraz chodzi. Potem były różne koncepcje dotyczące tego, w jaki sposób dzieło ma być sprowadzone do Tuchowa. Ostatecznie portret hrabiego Zamoyskiego, ojca Ludwiki Rozwadowskiej został przywieziony z Warszawy przez przyjaciela pana Piotra Rozwadowskiego i w ten sposób znalazł się na przygotowanej przeze mnie wystawie.
Technika litograficzna, choć powstała pod koniec XVIII wieku, to w Polsce była znana dopiero w wieku następnym. Wtedy to przebojem wdarła się do polskiej sztuki, gdyż dzięki możliwości wykonywania wielu jednakowych odbitek umożliwiała zamożnym rodom rozpowszechnianie na przykład wizerunków członków swojej rodziny. Jedną z takich litografii zobaczymy na wystawie.
Litografia, która jest prezentowana na wystawie, trafiła do nas z innego źródła niż obraz. Niestety mimo wielu starań nie udało mi się ustalić kogo przedstawia, zapewne jest to szlachcic, zaś po stroju można stwierdzić, że to połowa lub druga połowa XIX wieku. Autorem litografii jest H. Iwanowicz, a pochodzi ona ze zbiorów Marychny Rozwadowskiej, córki Antoniego Rozwadowskiego i siostry Bronka Rozwadowskiego. Można rzec, że wszystkie eksponaty, które należały do Marychny, a trafiły na tuchowską wystawę, łącznie z litografią pochodzą z kresów wschodnich i w cudowny sposób ocalały. Z relacji świadka, syna osoby, która znała Marychnę jeszcze w czasach lwowskich i bywała w jej rodzinnej kamienicy przy ul. Obozowej wiem, że te eksponaty znajdowały się w lwowskim mieszkaniu Rozwadowskich. W 1928 roku po śmierci Ludwiki Rozwadowskiej tuchowski majątek wraz z pałacem przeszedł na Janinę Theodorowicz, gdyż hrabina zmieniając testament, dobra na kresach przekazała Janowi Władysławowi Rozwadowskiemu, którego wcześniej usynowiła. Równocześnie z zapisu fideicommis wynikało, że po śmierci Janiny Theodorowicz dobra tuchowskie mają powrócić w ręce Rozwadowskich, czyli do Marychny i jej brata Bronka. Marychna chcąc być blisko swojej ciotki Janiny kupiła mająteczek w Szydłowej, a ponieważ postanowiła w nim również zamieszkać, to urządzała go z wykorzystaniem przedmiotów przywiezionych ze Lwowa. Mieszkała w nim, aż do 1945 roku, kiedy to, podobnie jak wielu innych właścicieli dworów została z niego wyrzucona. Wówczas zabierając większość swoich rzeczy udała się wraz ze swoimi rodzicami do Wałcza, a następnie do Kłodzka. Pozostałą, niewielką część pamiątek i przedmiotów oddała na przechowanie do swojej znajomej aptekarki, pani Kunowej w Ciężkowicach, która umieściła je na strychu nad apteką. Jak już wcześniej wspomniałem Marychna nie powróciła już na stałe do Tuchowa i do końca życia mieszkała na Dolnym Śląsku. Z kolei aptekę w Ciężkowicach zlikwidowano w latach 60-tych XX wieku, a gdy dom po aptece przejęła Gminna Spółdzielnia z Ciężkowic, to rzeczy ze strychu po prostu wyrzucono na ogród. Szczęśliwy traf zrządził, że pani Leo, która znała Marychnę i jednocześnie mieszkała w okolicy Gromnika przypadkowo przechodziła koło tego ogrodu. Rozpoznała rzeczy, które już wcześniej widziała u Rozwadowskiej. Widząc, że one są wyrzucone, zabrała je do swojego domu na przechowanie i tam przebywały przez wiele kolejnych lat. Po jej śmierci pieczę nad nimi sprawował jej syn, który jest historykiem sztuki. Kolejny przypadek sprawił, że jedna z czytelniczek moich artykułów pani Śliwowa, znała się z panem Leo i pewnego razu poruszyli temat Rozwadowskich. Wtedy on przyznał, że jest w posiadaniu rzeczy po Marychnie Rozwadowskiej, które nie są jego i chciałby je oddać prawowitym właścicielom. Gdy przekazałem tę informację pani Beacie Sak – odpowiedziała mi, że jeśli mam ochotę zająć się tymi pamiątkami i wykorzystać je na wystawie, to ona i jej bliscy nie mają nic przeciwko temu. Ucieszyłem się z tej deklaracji, bo chociaż te przedmioty, włącznie z litografią nie mają materialnie większej wartości, to jednak dla historii Tuchowa są wiele warte. Przecież gdyby historia potoczyła się inaczej i Marychna zostałaby dziedziczką Tuchowa, to te eksponaty z pewnością znalazłyby się w pałacu.
Warto zaznaczyć, że te ciężkowickie pamiątki po Marychnie były w złym stanie, obrazy przed wyrzuceniem zostały pozbawione ram i posiadały ślady niewłaściwego traktowania. Pozostałe eksponaty też wymagały oprawy – dobrałem więc ramy z orzecha kaukaskiego, wzorując się na zdjęciach z epoki. Zastosowałem też najprostszą metodę konserwacji zachowawczej, czyli jedynie zabezpieczyłem dzieła przed dalszym niszczeniem.
Mam wrażenie, że rodzina Rozwadowskich nie była obojętna na ówczesną awangardę. W 1900 roku, podczas słynnej światowej wystawy w Paryżu, która miała gloryfikować postęp i osiągnięcia XIX wieku, polscy malarze – Fałat, Malczewski, Pankiewicz, Wyczółkowski i Tetmajer zdobyli srebrne medale, a Józef Mehoffer nawet złoty, zaś słynni bracia Lumiere także zdobyli złoty medal za ujęcia panoramiczne w swoich pionierskich filmach. Już wtedy techniki fotograficzne stawały się modnym środkiem artystycznego wyrazu. Jedną z oryginalnych odbitek pochodzących z tamtego okresu również zobaczymy na wystawie.
Relacja pana Pawła Rozwadowskiego potwierdza to, co Pani powiedziała na początku, że Rozwadowscy byli zainteresowani ówczesną awangardą. Jak mi powiedział w jednej z rozmów, w pałacu znajdowały się miedzy innymi płótna Kossaka i Wyczółkowskiego, które udało się wywieźć właścicielom tuż przed jego spaleniem. Odnosząc się do drugiej kwestii, którą Pani porusza – to rzeczywiście, na wystawie zobaczymy niewielki obrazek, który jest oryginalną, pochodzącą z początku XX wieku fotokopią obrazu Lionella Balestrieri – włoskiego malarza, działającego w Paryżu.
Artysta ten zyskał międzynarodową sławę dzięki namalowaniu w roku 1900 obrazu pt. „Dzieło Beethovena”. Nie dość, że obraz zdobył tegoż roku nagrodę w Paryżu, to był jedną z pierwszych prac, których fotograficzne reprodukcje rozpowszechniane były w Europie. Podejrzewam, że nieprzypadkowo reprodukcja obrazu z Paryża trafiła do Marychny Rozwadowskiej. Jest niemal pewne, że ten obrazek zakupił dla swojej bratanicy płk Jan Władysław Rozwadowski, który na początku lat 20-tych XX wieku studiował w stolicy Francji w Wyższej Szkole Wojennej.
Czy historia fotografii młodego mężczyzny w mundurze jest równie ciekawa?
Jak już łatwo się domyślić, ta fotografia również pochodzi ze zbiorów Marychny Rozwadowskiej. Gdy do mnie trafiła, to nikt nie wiedział, kogo przedstawia, ale nie byłbym sobą, gdybym nie próbował tego ustalić. Zajęło mi to sporo czasu, miałem różne przypuszczenia, aż do momentu, gdy porównałem tę starą fotografię ze zdjęciem Antoniego Rozwadowskiego, które było w moim posiadaniu, ale wykonano je gdy Antoni był już w sędziwym wieku. Mimo to, na podstawie porównania tych obu zdjęć, mogłem stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że jest na nich ta sama osoba, choć wizerunek młodego chłopaka powstał ponad 60 lat wcześniej. Bardzo szybko skojarzyłem też, skąd się wziął mundur, w którym na zdjęciu prezentuje się młody Antoni Rozwadowski. Jest to mundur ze szkoły kadetów w Hranicach na Morawach, w której zarówno Antoni jak i jego brat Jan Władysław pobierali nauki, jako nastolatkowie.
Przyznam, że byłam zaskoczona informacją, że na wystawie jest też oprawiona w ramy fotografia portretu matki hrabiny Ludwiki, która została nadesłana ze Stanów Zjednoczonych. Czy można przypuszczać, że inne pamiątki Rozwadowskich obecnie są za oceanem?
Tak, to prawda, ta fotografia rzeczywiście przyjechała ze Stanów Zjednoczonych, ale to chyba jedyna pamiątka, która tam się znalazła i nie mogła ponownie trafić do Polski, aby znaleźć się na naszej wystawie. Udało się uzyskać fotokopię tej ciekawej XIX wiecznej miniaturki, która przedstawia Rozalię z Grabianków Zamoyską – matkę hr. Ludwiki Rozwadowskiej. Zapewne jest to jedyna rzecz ze zbiorów pani Anny Stachoń, która jest za oceanem – no chyba, że czegoś jeszcze nie wiem…
Na wystawie jest też obraz, który do dziś stanowi zagadkę nawet dla Pana, znawcy rodu Rozwadowskich.
Niestety nie wiemy, kto jest na olejnym portrecie, który też pochodzi ze zbiorów Marychny. Są pewne przypuszczenia, że może to być ktoś z rodziny Szczepańskich, czyli rodziny matki Marychny, bo z pewnością nie jest to nikt z rodziny Rozwadowskich ani Theodorowiczów. Obraz pochodzi z końca XIX wieku, więc wiąże się z okresem po Powstaniu Styczniowym. Uważny widz dostrzeże szramę pod lewym okiem osoby sportretowanej. Oczywiście nie wiemy, w jakich okolicznościach ona powstała i nie możemy naginać rzeczywistości iż jest to powstaniec, ale też nie można tego wykluczyć.
Oprócz wspomnianych dzieł, na wystawie możemy obejrzeć wiele innych eksponatów, które odznaczają się wysokimi walorami historycznymi, artystycznymi i zwyczajnie, estetycznymi.
Udało mi się zgromadzić na wystawę sporo innych, ciekawych eksponatów. Niezwykłość polega na tym, że przyjechały one z różnych, bardzo odległych miejsc Polski, a nawet z zagranicy. Przez cztery lata gromadziłem je i zabiegałem, aby wszystkie trafiły do Tuchowa.
Mamy unikatowe zdjęcia i pocztówki pałacu, które były wydawane przez właścicieli dóbr tuchowskich. Fotografie z otoczenia pałacu pochodzą głównie z lat 40-tych XX wieku, czyli z okresu okupacji. Jest też bogata korespondencja Leona Theodorowicza z jego żoną Janiną. Na podstawie tych listów można by stworzyć kronikę, a nawet książkę nie tylko o życiu w samym pałacu, ale też w jego bliższym i dalszym otoczeniu. Z innych, namacalnych, wręcz osobistych przedmiotów pochodzących z pałacu prezentowane są ozdobne haftowane nakładki na poszewki z monogramami Ludwiki hr. Rozwadowskiej i Janiny Theodorowicz. Mamy także oryginalne kafle z pieców pałacowych, jest też kufer podróżny z początku XX wieku, wykonany w wiedeńskiej firmie Augusta Jilki. Prawdopodobnie przybył on do Tuchowa wraz z Janiną Theodorowicz, gdy w czasie I wojny wracali z Wiednia, do którego, jak już wcześniej wspomniałem udali się w obawie przed działaniami frontowymi w naszym mieście. Ciekawostką są również kopie z albumu Semper Fidelis z 1930 roku, na których zobaczymy nie tylko zdjęcie słynnego generała Tadeusza Jordan Rozwadowskiego, ale przede wszystkim braci Jana Władysława i Antoniego Rozwadowskich – walczących w obronie Lwowa. Równie niezwykłą rzeczą są fotokopie z ksiąg metrykalnych, między innymi z podpisami Feliksa Rozwadowskiego i Bronisława Rozwadowskiego – przodków pana Piotra i Marty Rozwadowskich – dodajmy, że nigdy nie widzieli oni podpisów swych antenatów.
Obecność na otwarciu wystawy prezesa Stowarzyszenia Rodziny Jordan-Rozwadowskich, pana Piotra Rozwadowskiego nobilitowała tę uroczystość. Czy może Pan zdradzić, jak on odebrał to wydarzenie?
Tu musimy uściślić, że jest dwóch Piotrów Rozwadowskich. Gdy w Tuchowie odbywała się uroczystość sadzenia Dębu Katyńskiego poświęconego pułkownikowi Janowi Władysławowi Rozwadowskiemu, o którym już poprzednio mówiłem, to najważniejszym gościem był jego wnuk, Piotr Rozwadowski, który jest pilotem PLL Lot i lata na boeingach. Niestety, ze względu na nietypowy charakter jego pracy nie mógł on przybyć na otwarcie tej wystawy.
Natomiast drugi pan Piotr Rozwadowski, prezes stowarzyszenia też był obecny na sadzeniu dębu, a teraz zaszczycił swoją obecnością otwarcie tuchowskiej wystawy. Pan Piotr, choć nie pochodzi z tuchowskiej gałęzi rodu Rozwadowskich, był pod wrażeniem przygotowanej ekspozycji i serdecznego przyjęcia w naszym mieście. Z kolei jego wystąpienie też zostało bardzo ciepło odebrane przez przybyłych na uroczystość gości, oraz tych, którzy obejrzeli relację w tarnowskiej telewizji i Internecie.
Wróćmy do obrazu przedstawiającego hrabiego Zamoyskiego. Mógłby on zdobić ściany najlepszych muzeów i sal pałacowych, dlatego wart jest popularyzacji wśród mieszkańców Tuchowa. Znakomity sposób na przybliżanie obrazów wybitnych, światowych malarzy znalazł znawca sztuki ukrywający się pod pseudonimem Sztuczne Fiołki. Do zdjęć znanych dzieł dokleja „dymki”, które komentują współczesne czasy, a często wręcz najświeższe wydarzenia. Gdyby Pan wczuł się w jego rolę i zechciał dokomponować tekst, którym obecnie mógłby z obrazu przemówić zacny antenat, to co by to było?
Pierwsze, co mi się nasuwa w troszkę żartobliwej formie, a co mógłby powiedzieć Adam Klet hrabia Zamoyski, to: „Jak dobrze być znowu w Tuchowie!”
Oczywiście można by to jeszcze bardziej rozszerzyć i dodać: „Długo trwała moja podróż, ale wreszcie tu wróciłem”.
Może hrabia miałby jakieś przemyślenia i odczucia dotyczące współczesności naszego miasta, być może łza by mu z oka popłynęła, gdyby zobaczył miejsce, w którym kiedyś stał pałac?
Ale warto zaznaczyć, że te myśli dotyczą jedynie samego obrazu i niezwykłych perypetii z nim związanych, gdyż Adam Zamoyski osobiście nigdy w Tuchowie nie był. Zmarł, zanim jego siódma i zarazem najmłodsza córka Ludwika tutaj przybyła i zamieszkała.
Z Tomaszem Wantuchem rozmawiała Elżbieta Moździerz
Tuchów, 27 grudnia 2014 roku.
Tomasz Wantuch – rodowity tuchowianin.
Wielbiciel, znawca i popularyzator zwłaszcza lokalnej historii.
Współtwórca tuchowskiego muzeum.
Działa na rzecz renowacji zabytkowych nagrobków i figur.
Za jego staraniem kaplica rodu Rozwadowskich została wpisana do rejestru zabytków.
Inicjator i współorganizator sadzenia Dębu Katyńskiego poświęconego pułkownikowi
Janowi Władysławowi Rozwadowskiemu.
Autor wielu artykułów historycznych.
Wraz z Biblioteką Publiczną w Tuchowie współtworzy Cyfrowe Archiwa Tradycji
Lokalnej.
Regularnie współpracuje z Radiem Kraków, dla którego udziela wywiadów.
Jest przewodniczącym Zarządu Towarzystwa Miłośników Tuchowa.
W roku 2013 w uznaniu za swoją działalność został nagrodzony statuetką Melaniusza.